Lista aktualności
Historia pierwszego nadleśniczego Nadleśnictwa Taczanów – Antoniego Borkowskiego
W roku obchodów 100-lecia Państwowego Gospodarstwa Leśnego Lasów Państwowych warto wspomnieć o ciekawych, nietuzinkowych ludziach pracujących w naszej organizacji, bo to przecież my, pracownicy tworzymy tą firmę i kreujemy jej wizerunek na zewnątrz.
Historia, którą chciałbym przytoczyć, to historia pierwszego nadleśniczego Nadleśnictwa Taczanów – Antoniego Borkowskiego, człowieka będącego doskonałym przykładem niezłomności w dążeniu do swego celu pomimo wielu przeciwności losu i trwającemu wojennemu chaosowi. Ta historia pozwala też nam, współczesnym leśnikom, spojrzeć z dystansem na aktualne problemy z jakimi przychodzi nam się mierzyć.
Antoni Borkowski już przed wojną pracował na stanowisku nadleśniczego w lasach należących obecnie do Nadleśnictwa Taczanów, wtedy Ordynacji Taczanów. 5 lipca 1939 roku otrzymał kartę powołania na ćwiczenia wojskowe rezerwy do 68 pułku piechoty we Wrześni. Wraz z pułkiem został skierowany do robót fortyfikacyjnych linii obrony dalszego rzutu wzdłuż szosy Władysławów-Turek, tam też pracował do wybuchu wojny, o czym zorientował się, jak wspomina, po widoku niemieckich samolotów lecących eskadrami w kierunku Koła i Kutna. Drugiego września, po przekazaniu linii obrony przybyłej jednostce wojskowej wraz z kompanią udał się w kierunku Warszawy. Do stolicy, po trudnym marszu zatłoczonymi drogami i kilkukrotnym bombardowaniu, dotarł 12 września. Został skierowany do obrony dzielnicy Wola, gdzie zacięte walki z najeźdźcą trwały aż do kapitulacji Warszawy 27 września. Jak wspomina: „Ufny jak inni warunkom kapitulacji, zakopałem w piwnicy u znajomych, przy ulicy Kruczej 20, przydzielonego mi visa oraz własnego mausera i udałem się na plac zbiórki do wymarszu z Warszawy…. 28 września w godzinach przedwieczornych, pożegnawszy żonę, akurat w dniu naszej pierwszej rocznicy ślubu, i zabrawszy najniezbędniejsze rzeczy osobiste (m.in. Potop Sienkiewicza), wymaszerowałem w długim łańcuchu kolumn wojska bez broni z placu Saskiego w nieznane…”
Tak zaczęła się dla Antoniego Borkowskiego niewola. Najpierw trafił do Nienburga nad Wezerą do Oflagu X B, skąd po miesiącu wraz z 1000 oficerów został przewieziony do Oflagu XVIII C Spittal an der Drau w Karyntii. Tam wraz z innymi więzionymi leśnikami utworzył bardzo aktywne koło leśników, którego członkowie przygotowywali referaty, prowadzili dyskusje na tematy związane z gospodarka leśną itp.. Jednak w maju 1940 roku, po tym jak odmówili przyjęcia tzw. „gadzinówek”, czyli gazet znieważających Polskę, został wraz z współwięźniami przeniesiony karnie do Wolfsbergu - Oflag XVIII B, nad granicę wtedy jugosłowiańską. Tam po spędzeniu jakiegoś czasu w miejscu o zaostrzonym rygorze został z innymi ponownie załadowany do wagonów i ruszył w nieznane. Dopiero po pewnym czasie dowiedział się, że jadą do Woldenbergu. Borkowski wspomina: „W tym momencie stałem się ważny. Od wyjścia bowiem z Warszawy nie rozstawałem się z mapą Polski, którą udało mi się przeszwarcować przez szereg rewizji, jako rzecz jeńcowi zabronioną. Mam tę mapę do dziś i przechowuje ją jak relikwię. Nieoceniony Franciszek Karpowicz opracował i wydał ją chyba w roku 1923, w skali 1:2 100 000, nanosząc polskie nazwy na obszarach poza granicami Polski. Chwilę później koledzy w przedziale, a wkrótce i w całym pociągu wiedzieli, gdzie wymieniona miejscowość leży, i że jest to polskie Dobiegniewo.” Był to Oflag II C, jeszcze nie zaludniony, ale niebawem jeden z największych obozów przeznaczony dla polskich oficerów - jeńców w Rzeszy hitlerowskiej. Również w tym obozie zawiązało się bardzo liczne i aktywne koło leśników skupiające ponad 90 członków i działające nieprzerwanie do stycznia 1945 roku, czyli do likwidacji obozu.
Antoni Borkowski przebywał w tym obozie tylko do lipca 1942 roku, kiedy to został aresztowany po ponad dwuletnich poszukiwaniach za to, że według fałszywego donosu, rzekomo podczas odwrotu do Warszawy napadał na ludność niemiecką. W związku z tym, że zarzucane mu czyny miały podobno miejsce w okolicach Łowicza, miał być przewieziony do Warszawy. Już od rozpoczęcia podróży koleją, mimo eskorty, obmyślał plan ucieczki. W końcu wyskoczył przez okno w okolicach Kiekrza. „Postanawiam omijając Poznań dostać się do lasów Marzelewo-Nekla koło Wrześni…Tam u znajomych borowych zatrzymam się parę dni, by zaopatrzyć się w odpowiednią odzież, żywność, gotówkę i ewentualnie jakieś zaświadczenie, a następnie ruszę aż w Kieleckie, gdzie pracowało wielu moich kolegów leśników.” Niestety nie udało się zrealizować tego planu. Po kilku dniach, a właściwie nocach wędrówki przez okolice Suchego Lasu, Radojewa, Czerwonaka, Kicina i dalej Uzarzewa Borkowski został złapany w okolicach Marzelewa i dostarczony na posterunek do Swarzędza. Tak wspomina ten moment: „W gabinecie komendanta spotkała mnie znów niespodzianka, innego rodzaju. Gdy podczas spisywania sążnistego protokołu zapytał mnie o wykształcenie, zawód i stanowisko zajmowane przed wojną i w odpowiedzi usłyszał: Hochschule, Forstingenieur i Oberforster – najpierw zaniemówił, a potem złapał się obiema rękami za głowę i zaczął biadolić: - pan leśnik i ja leśnik, a jednak muszę pana jutro przekazać do gestapo w Poznaniu. Ach ta wojna, wojna… Zdjął mi kajdany, podsunął fotel, wyciągnął skądś dwie butelki piwa, szklanki, papierosy, cygara i rozpoczął rozmowę…” Kolejnego dnia Borkowski został dowieziony do Poznania, by po kilku dniach kolejową więźniarką dotrzeć do Warszawy. W Warszawie udaje mu się powiadomić i spotkać z żoną, której nie widział 3 lata. Ostatecznie zostaje umieszczony w więzieniu przy ulicy Rakowieckiej. Tam w porozumieniu z wtajemniczonymi lekarzami, aby uniknąć trudnej do wygrania rozprawy symuluje chorobę. Udaje się to przez kilka miesięcy, ale ostatecznie dochodzi do niej w lipcu 1943 roku i zapada wyrok – kara śmierci.
Na szczęście wykonanie wyroku odwleka się na tyle, że Antoni Borkowski ma trochę czasu na obmyślenie ewentualnej ucieczki. Z pomocą żony, która nawiązała kontakt z AK, wraz z dwoma współwięźniami zbiegają z więzienia nocą na początku września 1943 roku. Jak się potem okazuje w ostatnim momencie, ponieważ kolejnego dnia Borkowski miał być przeniesiony do celi śmierci, by następnego dnia zginąć.
Po udanej ucieczce zaistniała potrzeba posiadania nowych dokumentów i jakiegoś „legalnego” zajęcia. Dzięki żonie i znajomościom jeszcze sprzed wojny, pod zmienionym nazwiskiem jako Wojciech Wińcza, Borkowski otrzymuje posadę manipulanta drzewnego w tartaku w Łukowie, gdzie pracuje do lipca 1944 roku, kiedy to zakład zostaje unieruchomiony i częściowo zdemontowany przed zbliżającym się frontem wschodnim.
Borkowscy wracają do Warszawy, do której docierają 25 lipca. Natychmiast po dotarciu Andrzej Borkowski nawiązuje kontakt z oddziałem AK, który pomagał mu w ucieczce z więzienia. Zostaje przyjęty i wtajemniczony w działania konspiracyjne. Akurat pełnił służbę, gdy o 8.00 rano 1 sierpnia przychodzi rozkaz rozpoczęcia o godzinie 17.00 Powstania Warszawskiego. Tak wspomina ten moment: „ …oto przed godziną 8.00 przybiega zdyszany łącznik, wręcza mi w pośpiechu zwitek papieru i alarmująco oznajmia: - Kazano mi powiedzieć, że to bardzo ważne i pilne! Rozwijam kartkę z maszynopisem i czytam – jeśli pamiętam – następującą treść: Alarm! Wszyscy dowódcy batalionów, kompanii i plutonów stop „W” wtorek pierwszego sierpnia godzina 17…. Treść otrzymanego rozkazu zdumiała mnie do najwyższego stopnia. Dla mnie, zimnego realisty i od początku wojny świadka różnych rozczarowań i niespodzianek politycznych, ogłoszenie powstania w sytuacji, gdy front wschodni nie osiągnął jeszcze Pragi, gdy Niemcy w Warszawie rozporządzają masą wojska, policji, doskonałym wyposażeniem we wszelką broń – to szaleństwo i niechybna klęska. Ale stało się!...” Targany różnymi myślami Borkowski postanowił jednak zostać i włączyć się do akcji, a żonę będącą w siódmym miesiącu ciąży postanawia odesłać do rodziny w Milanówku. Ostatecznie żona nie zgadza się na wyjazd z Warszawy i razem pozostają w walczącej stolicy. Wszyscy mają nadzieję, że zryw wyzwoleńczy nie potrwa długo, rzeczywistość okazuje się jednak zupełnie inna. Jak wspomina nasz bohater: „Przez sierpień życie w naszej dzielnicy, pomimo pikujących sztukasów, detonacji tzw. krów i bert, rozległych łun pożarów, ciągłych walk związanych głównie z obroną PAST-y, oraz ataków z ulicy Szucha - nie wyglądało jeszcze rozpaczliwie. Sprawnie funkcjonowała samoobrona, służby porządkowe, warsztaty rzemieślnicze…. Pod koniec sierpnia sytuacja gwałtownie się pogorszyła, optymistyczne dotychczas nastroje zaczęły się wyraźnie załamywać. Nastąpił początek koszmarnego okresu beznadziejnych walk i objawów ostatecznego upadku powstania.”
Po upadku powstania, wraz z żoną i znajomymi, pod przybranym nazwiskiem - Wojciech i Barbara Wińcza - wychodzą jako cywile z miasta. Po drodze, mimo eskorty Niemców udaje im się odłączyć od kolumny uchodźców i udać do Milanówka. Teraz Borkowski musiał zadbać o mającą niebawem rodzić żonę oraz „zalegalizować” siebie. To drugie udaje się bardzo szybko, ponieważ otrzymuje posadę robotnika leśnego wraz z możliwością zamieszkania w byłej siedzibie Nadleśnictwa Skuły, którą tymczasowo przeniesiono do Grodziska Mazowieckiego. Nie był to dla niego, jego żony i małej córeczki łatwy okres, gdyż oprócz pracy związanej z dostarczaniem drewna opałowego do Grodziska miał w obowiązku dbać o znajdujący się tam inwentarz (konie i krowy) oraz dzielić lokal z tymczasowymi mieszkańcami – uchodźcami z Warszawy. Nie przeszkadzało mu to w podjęciu współpracy z miejscowymi partyzantami i podczas transportu drewna do miasta wyświadczał dla nich różne usługi dostarczając przesyłki, informacje, czy nawet rannych do lekarza.
Nadszedł front, rzeczywistość zaczęła się zmieniać. W pierwszych dniach lutego 1945 roku Antoni Borkowski dowiaduje się, że chociaż Poznań nie został jeszcze zdobyty, powołano już tak zwana grupę operacyjną Dyrekcji Lasów Państwowych na teren Wielkopolski, mieszczącą się tymczasowo w Łodzi. Tak wspomina swoje spotkanie z Dyrektorem Zygmuntem Pohlem: „Inżynier Zygmunt Pohl – człowiek światły i rzeczowy – ustosunkował się do mnie jak najpozytywniej. Udzielił mi pełnomocnictwa na zabezpieczanie lasów i przynależnego im mienia w powiecie jarocińskim oraz na zorganizowanie nadleśnictwa państwowego z lasów prywatnych w rejonie Pleszewa. Otrzymałem potrzebne dokumenty, biało-zieloną opaskę na rękaw opatrzoną okrągłą pieczątką i życzenia owocnych poczynań w powierzonej mi misji. Na odchodnym usłyszałem: - Do zobaczenia w Poznaniu!”.
Podróż ze Skuł do Taczanowa zajmuje Borkowskim aż 4 dni. Jadąc pociągami z Grodziska Mazowieckiego do Łodzi później Kalisza, Ostrowa Wielkopolskiego i wreszcie samego Taczanowa, o mały włos nie dochodzi do tragedii. W jednym z zatłoczonych pociągów, w panującym ścisku, prawie umiera poprzez uduszenie ich malutka córka. Na szczęście reanimacja przynosi skutek i dziecko odzyskuje przytomność… „Zastosowaliśmy sztuczne oddychanie i inne zabiegi. Przez długie minuty nic nie pomagało. Aż wreszcie, gdy już mieliśmy się pogodzić z najokropniejszym – Anuli drgnęły usteczka, a po chwili zauważyliśmy ledwie widoczny oddech. Kamień spadł mi z serca. Odetchnęliśmy.” – wspomina bohater.
Do Taczanowa docierają 20 lutego 1945 roku. W Poznaniu trwają wtedy jeszcze walki o cytadelę, trwają również walki o Wrocław, a okoliczne lasy kryją jeszcze resztki rozbitych oddziałów hitlerowskich. W takich warunkach Borkowski, jako pełnomocnik do spraw leśnych przystępuje do działania. Jak wspomina: „Trzeba było likwidować istniejący chaos, wprowadzić jakieś ramy organizacyjne, a najbardziej palącą kwestią stała się konieczność umożliwienia ludności wiejskiej legalnego nabycia opału. Sprawa ta, zdawałoby się mało istotna, de facto była najważniejsza i najdrażliwsza” – trwała przecież zima, a węgla brakowało. Dzięki pomocy miejscowych pracowników leśnych znanych mu jeszcze sprzed wojny, a pracujących w okolicznych lasach podczas okupacji, czyli doskonale rozeznanych w sytuacji - już od 28 lutego wprowadzona zostaje co dwa dni sprzedaż drewna.
W pierwszych dniach marca Antoni Borkowski otrzymuje informację, że Dyrekcja Lasów Państwowych, znajdująca się już w Poznaniu przy ulicy Gajowej, zwołuje na dzień 9 i 10 marca pierwsze, inauguracyjne zebranie leśników już zatrudnionych oraz oczekujących na objęcie stanowisk. Tak wspomina to ważne wydarzenie: „Stawiłem się punktualnie, a przy tym przywiozłem furę pieniędzy w reichmarkach i w złotych, z czego dyrektor – inżynier Pohl i kasjer bardzo się ucieszyli…. Zjechał się tłum leśników i drzewiarzy ze wszystkich stron Polski. Jedni pragnęli znaleźć zatrudnienie i umiejscowić się w Poznańskiem, inni chcieli się zorientować w sytuacji, aby powziąć dalsze decyzje… W pierwszym dniu po otwarciu narady dyrektor inżynier Zygmunt Pohl w długim przemówieniu przedstawił ramy prawno-organizacyjne i zadania leśnictwa w nowym ustroju Polski… Potem kierownik Biura Produkcji Drewna inżynier Kazimierz Głyda zapoznał uczestników zebrania z zaprojektowanym podziałem terenu Dyrekcji na około 80 nadleśnictw i z przybliżoną ich powierzchnią lasów. Poinformował przy tym, że po południu będzie przyjmować zgłoszenia kandydatów do objęcia poszczególnych nadleśnictw, celem przedłożenia wniosków Wydziałowi Osobowemu i dyrektorowi. Gdy skończyła się pierwsza część narady rozpoczęła się dosłowna giełda. Zdarzało się bowiem, że na jedno nie zniszczone, dogodnie położone i dobre nadleśnictwo reflektowało kilku leśników…”
Widząc zaistniałą sytuację Borkowski postanawia pozostać przy organizowaniu Nadleśnictwa Pleszew z siedzibą w Taczanowie. Jak dumnie wspomina: „Była to pierwsza leśna samodzielna jednostka terenowa w Poznańskiem, która powstała i uruchomiła pracę w terenie i w biurze przed ostatecznym zakończeniem wojny. Zostało to w czasie zjazdu ogłoszone bardzo ciepłymi słowami uznania przez dyrektora Pohla, a ponadto wyróżniono mnie wydaniem legitymacji służbowej z numerem 1. Byłem z tego bardzo dumny.”
Takim pięknym akcentem kończy się ta historia. Historia, która świadczy o olbrzymim patriotyzmie i wytrwałości ludzi tamtego pokolenia. Ludzi, którzy mimo przeciwności losu i przy ciągłych wyrzeczeniach potrafili osiągnąć zamierzony przez siebie cel, poświęcając po drodze znacznie więcej niż kolejne generacje leśników.
Na postawie książki Antoniego Borkowskiego „Zerwane sieci” – Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1984.